mam męża!… :)

No oczywiście że mam! :), nawet, nawiasem mówiąc, w sierpniu minie 10 lat od naszego ślubu 🙂 Więc to nic nowego zdawać by się mogło i raczej dziwne gdybym dopiero teraz to zauważyła… 🙂

Jest jednak jedna mała różnica – teraz mam w końcu MĘŻA NA ZDJĘCIACH! 🙂 Dzięki moim kochanym rodzicom, z którymi przez ostatnie dwa tygodnie przemierzaliśmy niezbadane tereny angielskie (okazało się że niektóre były nawet i dla nich nie zbadane… 🙂 ) mam w końcu zdjęcia z Damianem, co, przyznam nie zdarza się za często… i oglądnie ich jest dla nas dużą przyjemnością 🙂

Tak więc zanim uporządkuję wszystkie zdjęcia jakie mamy z wycieczki i spróbuję choć w skrócie przybliżyć miejsca które zwiedziliśmy i to co przy okazji przeżyliśmy, zebrałam nasze wspólne zdjęcia i (co jest dla mnie nowością 🙂 ) trochę czasu mi to zajęło i – uwaga – było z czego wybierać! 🙂
A ponieważ nie mogłam się już doczekać żeby je zamieścić to robię to niniejszym 🙂

no! to do następnego wyjazdu będzie musiało nam wystarczyć 🙂

nie mam czasu…

Nie mam czasu żeby pisać na bieżąco jak spędzamy czas, bo ciągle się coś dzieje i ciągle gdzieś jesteśmy, wszystko jest nowe, ciekawe i ekscytujące.

Tak właściwie to mam czas tylko na to żeby napisać że nie mam czasu… 🙂

jak wrócimy nadrobię 🙂

pozdrawiam

po prostu Julcia :)

Nasza córcia kochaniutka w Anglii u Babci i Dziadka czuje się jak ryba w wodzie 🙂 No i cóż w tym dziwnego – w końcu to Babcia i Dziadek 🙂 Mam jednak wrażenie że zmieniła się pod kątem postrzegania otoczenia, że zauważa zdecydowanie więcej niż do tej pory z tego co się dookoła niej dzieje a najwyraźniej widać to właśnie tutaj – w miejscu które jest dla niej całkowicie nowe.
Każdy nasz wyjazd gdziekolwiek, (a wyruszamy co rano w trasę i wracamy wieczorem dosyć dla Julci późnym) Julcia aż chłonie – całą sobą – każda mijająca nas osoba, każdy pasażer wsiadający i wysiadający z autobusu, każde miejsce jakie odwiedzamy – wszystko bacznie obserwuje i analizuje. Są sytuacje które jej się podobają (Jula bardzo szybko „nauczyła się” odwzajemniać uśmiechy ludzi dookoła) są takie z których śmieje się do rozpuku (jak łapiemy ją za rączki i ciągniemy w tej sposób wózek) są takie które ją niepokoją, co od razu widać i są takie których się poważnie boi, co również natychmiast po niej widać. Tyle różnych emocji w różnym stopniu nasilenia u Niej nie widzieliśmy i mam wrażenie że są one zdecydowanie bardziej wyraźne niż jeszcze niedawno.
I co najważniejsze i dla nas bardzo zaskakujące, a myślę wynika z tego że Julcię tak wszystko dookoła interesuje – jest niesamowicie cierpliwa i grzeczna! 🙂 choć grzeczna to może nawet za małe słowo – jest ciągle i niezmiennie uśmiechnięta, niezależnie od tego ile godzin spędza w wózku jeżdżąc z nami w coraz to inne miejsca.
Np – sam dojazd autobusem gdziekolwiek zajmuje nam średnio godzinkę, Jula siedzi cały czas uśmiechnięta, obserwuje wszystko dookoła i nic a nic nie marudzi, choć u nas jak gdziekolwiek z nią jadę autobusem (zwykle nie dłużej niż 10 min) to potrafi czasem nieźle przypominać o swoim istnieniu…
Tutaj nic takiego 🙂
Potem chodzenie, chodzenie i chodzenie (w Julci przypadku jeżdżenie, jeżdżenie i jeżdżenie…) a Jula dalej uśmiechnięta, są oczywiście przerwy na kawkę i takie tam, na rozprostowanie nóżek bo siedzenie tyle godzin w wózku to absolutnie nic dobrego, ale w domu czasem żeby zrobić zwykłe zakupy musimy mieć obsługę multimedialną w postaci muzyczek, bajeczek w telefonach i takich tam gadżetów, a tu nic – gadżety leżą na dnie walizki i chyba doczekają tam powrotu do domu 🙂

Mamy taką teorię, że odkąd odstawiliśmy jedne z leków przeciwpadaczkowych Julcia jakby się troszkę „obudziła”. Nie była wcześniej jakaś ospała czy otępiała – absolutnie nie, po prostu jakby teraz wyraźniej i bardziej jest wyczulona na wszystko dookoła.
A ponieważ czytanie emocji Julci to podstawa w próbie zrozumienia jej świata, poznania jej i odgadnięcia choćby malutkiej części tego co lubi a czego nie – czerpiemy z tego ile się da – pełnymi garściami 🙂

a na potwierdzenie Julci dobrego humorku kilka zdjęć tak na szybko, bo całość ogarnę pewnie dopiero po powrocie 🙂

pozdrawiam

latanie, latanie…

Latanie jest stresujące (zazwyczaj) bo ludzie do latania stworzeni jednak nie są… podwójnie stresujące jest zapewne latanie z małym dzieckiem, a kiedy owe dziecko jest niepełnosprawne stres jest poczwórny co najmniej…
To oczywiście moje odczucia gdyż za często nie latam („za często” jest tu nawet nieco zbyt ambitnie użytym sformułowaniem…) i z takimi też borykałam się przy naszym planowanym wczorajszym przylotem do moich rodziców do Wielkiej Brytanii.
Sytuacji nie polepszał wcale fakt iż mam za sobą jeden lot z Julcią, kiedy to 5 lat temu też lecieliśmy do Anglii i to co zapamiętałam z tego lotu to zamieszanie, pchanie się do bramki, wspinanie na schody do samolotu z Julą na rękach, przepychanie do miejsc w samolocie i tłumaczenie pani stewardesie dlaczego Julka nie może siedzieć osobno mimo że ma skończone 3 latka…
Teraz Jula jest pięć lat starsza i perspektywa biegania z nią na rękach i podobne przepychanki powodowały że żołądek wywracał mi się do góry nogami na samą myśl o tym co nas czeka.
I nagle okazało się że zupełnie nie mieliśmy się czym przejmować a Julcię przenieść musiałam tylko w samym już samolocie od drzwi samolotu do naszych siedzeń.
Ale od początku (postaram się szybko i na temat), a to początek właśnie jest najistotniejszy gdyż już przy rezerwacji biletów wybrałam przy Julci bezpłatną opcję „pomocy specjalnej” będącej w efekcie asystą wydelegowanego pracownika lotniska dla osoby niepełnosprawnej.
I to okazało się rozwiązaniem wszystkich naszych wcześniejszych obaw.
Przy bramce od razu pojawił się przy nas miły i wesoły Pan, który zjechał z nami windą na płytę lotniska i przeprowadził przez tłum ludzi czekających na wejście do samolotu. Jula cały czas oczywiście była w wózku.
Specjalną windą wjechaliśmy następnie do pojazdu który zawiózł nas ten w sumie już nieduży kawałek do samego samolotu, podjeżdżając pod wejście ewakuacyjne od strony przeciwnej do tej gdzie wsiadali pasażerowie.
Tam czekaliśmy chwilkę aż wszyscy wsiądą (chyba wyglądałam na zaniepokojoną bo Pan od razu zapewnił że dla nas miejsca są zarezerwowane, co mnie dodatkowo zaskoczyło, bo nie zaznaczałam takiej opcji wykupując bilet).
Po chwili czekania i rozładowujących atmosferę żartach pana asystenta z cyklu „a gdzie w ogóle Państwo lecą?… nie zdarzyło mi się nigdy pomylić samolotów ale kiedyś musi być ten pierwszy raz… 🙂 ) drzwi owego dziwnego pojazdu się otworzyły i prosto przed nami znajdował się kawałek rampy łączącej go bezpośrednio z wejściem do samolotu. Przejechałam z Julcią cały czas siedzącą w wózku (i niestety trochę zestresowaną uruchomionymi już niektórymi dosyć głośnymi urządzeniami samolotu), do środka samolotu i dopiero tutaj zabrałam ją na ręce i zaniosłam na miejsce, a wózeczek Pan zabrał do luku bagażowego.

Prosto, miło, sympatycznie i bez problemu.

Całkiem możliwe Ameryki nie odkryłam i to powszechnie wiadoma i normalna rzecz, ale do konieczności takiej asysty nie byłam początkowo przekonana, bo Jula nie jest jeszcze taka duża i „jakoś tam sobie byśmy poradzili” ale teraz już wiem że nie ma innej opcji – lotnisko proponuje pomoc to trzeba z niej korzystać, więc jeżeli ktoś z Was planuje lot z dzieckiem niepełnosprawnym to nie zastanawiajcie się nawet.

Dodam jeszcze że jestem dumna z Julci która cały lot (prawie 2 godziny) przesiedziała na swoim miejscu prościutko, przypięta tylko pojedynczym pasem na biodrach, takim standardowym jak to w samolocie, nóżki miała zgięte w kolankach, stópki oparte na torbie i oglądała sobie na przeciwko bajeczkę w postawionym na stoliku tablecie ani razu się nie zsuwając i nie opadając na boki.
I nagle uświadomiłam sobie że że mogę sobie spokojnie czytać obok na swoim siedzeniu, a Damian robić zdjęcia przy oknie podczas gdy nasz szkrabek ot tak po prostu siedział sobie na swoim fotelu cały lot śmiejąc się z filmu o pieskach 🙂

pozdrawiam z zachmurzonej Wielkiej Brytanii 🙂